niedziela, 19 kwietnia 2020

Rod, "Rodowód". Recenzja.


"Rodowód" (2015) to trzeci album wejherowskiej kapeli Rod. Zdecydowanie różni się on od poprzednich dokonań zespołu. Przyczyny tego stanu rzeczy można by upatrywać w nieobecności wokalisty, Michała Mokrzyckiego, jednakże brak jego melorecytacji nie jest jedyną zmianą, jaka jest odczuwalna. Muzyka zaprezentowana na "Rodowodzie" zdaje się być bardziej niż dotąd osadzona w folkowych brzmieniach. Nadal mamy tu do czynienia z pokładami elektroniki i drum'n'bassowych bitów, jednakże obecność instrumentów analogowych zaznacza się tutaj zdecydowanie mocniej. Oprócz instrumentów piszczałkowych, liry smyczkowej i basu, które w zespole obecne są na stałe, pojawiają się gościnnie akordeon, gitara, perkusja, saksofon i puzon.

Brak Mokrzyckiego na "Rodowodzie" nie oznacza bynajmniej absolutnego braku wokali. Jest ich co prawda mniej, jednak nadal się pojawiają. W utworach "Byłem ongiś dębem" i "Rodowód" uświadczamy melorecytacji Mariusza Nantura Boeringa, z kolei w "Rodowodzie" i "Jawii" pojawia się śpiew biały Anny MIIM Myszkiewicz, a w "Nawii" obecne są wokalizy Zuzanny Ostrowskiej. Wszystko to sprawdza się niesamowicie dobrze i naprawdę szkoda, że na następnym albumie Rod nie poszedł w tę stronę.

Warto zwrócić uwagę na tytuły poszczególnych utworów, konkretnie na "Prawia", "Jawia""Nawia". Dotyczyć mają one trzech płaszczyzn świata, kolejno Niebios (Raju, Wyraju), Ziemi i Nawii (podziemnego świata umarłych), w które swymi trzema głowami spoglądać miał bóg Trygław posiadający swą świątynię w średniowiecznym Szczecinie. Ciekawe czy trzy postaci na okładce, zdające się spoglądać w przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, nawiązują w zamierzony sposób do Trygława.



Tak na marginesie pozwolę sobie na zwykłe czepialstwo, mianowicie "Prawia" i "Jawia" nie są nazwami pojawiającymi się w którymkolwiek źródle dotyczącym mitologii Słowian. Pochodzą one z niedawnego fałszerstwa jakim jest "Księga Welesa" (rzekomo miała być odkryta w 1919, z kolei jej ujawnienie miało miejsce w latach pięćdziesiątych u.w.). Zespół nie musiał być wcale świadomy tego faktu. Swego czasu zainteresowanie tym fałszerstwem było na tyle duże, że użyte w niej nazwy i opisy trafiły do szerszego obiegu, a później nawet do popkultury.

Na dodatkową pochwałę zasługuje Krzysztof Świerkosz za świetną okładkę i grafiki ilustrujące fizyczne wydanie albumu.

Ocena końcowa: 10/10!

Zobacz także:

1 komentarz:

  1. Muza spoko, tylko krótkie to. Słuchasz, zaczynasz się wczuwać, wkręcać, a tu wszystkie pięć utworów mija i d..a. :p

    OdpowiedzUsuń