środa, 28 lutego 2018

WoWaKin, "Kraj za miastem". Recenzja.

"Kto kochania nie zna a u Boga szczęśliwy
nockę ma spokojną a dzionek nie tęskliwy"
Mogłoby się zdawać, że muzyka tradycyjna zaginęła bezpowrotnie, że odnaleźć ją możemy tylko na archiwalnych nagraniach garstki etnografów, a nowi artyści są w stanie serwować jedynie zniekształcone echo dawnego grania w postaci muzyki folkowej. O istnieniu zespołów pieśni i tańca można swobodnie zapomnieć, bo to co zrobiły z muzyką polskiej wsi jest nieporozumieniem. A jednak zdarza się, że młodsze pokolenie muzyków podejmuje się kontynuacji sztuki dawnych mistrzów. Takim przypadkiem jest trio Woźniak/Wachowiak/Kinaszewska. Repertuar tej grupy pochodzi bezpośrednio od wiejskich muzykantów i śpiewaczek z regionów radomskiego, sannickiego i kaliskiego (między innymi od Piotra Gacy, Tadeusza Jedynaka i Piotra Sikory - być może są to nazwiska znane chociaż części naszych czytelników).


Niektórzy mogliby zarzucić nam, że nie powinniśmy oceniać tria WoWaKin w kategoriach muzyki tradycyjnej, lecz jak wyznaczyć granicę między muzyką tradycyjną a folkiem? Czy wystarczy użyć instrumentarium choć trochę niezgodnego z zapiskami etnografów, by uznać, że to już nie jest muzyka tradycyjna? A może trzeba wprowadzić pewne modyfikacje względem oryginalnych melodii? Nie sposób określić, a pamiętać trzeba, że wiejska muzyka zawsze opierała się na improwizacji. Istnieją relacje, wg których skrzypek był w stanie godzinami ogrywać jednego obera tak, aby ani razu nie powtórzyć się w używaniu ozdobników. Z kolei XXw. pokazał wyraźnie, że tradycyjni muzykanci nie bali się eksperymentować z wprowadzaniem nowych instrumentów - harmonii, trąbek, a nawet specyficznych perkusji zwanych dżazami. Trio WoWaKin zdaje się być zawieszone pomiędzy archaiczną grą dawnych mistrzów a folkowymi zapędami współczesnego miasta. Naprawdę ciężko jest wskazać czy mamy tu do czynienia jeszcze z muzyką tradycyjną, czy już może folkową. WoWaKin zaciera granice.

poniedziałek, 19 lutego 2018

O paleniu opon na Świętego Juna i o zapominaniu

Kilka lat temu, w pewien czerwcowy poranek, złapawszy podwózkę autostopem, zdarzyło mi się usłyszeć od kierowcy dość dziwną relację z jego rodzinnej wsi.
"A bo u nas na Świętego Jana to się opony pali. Dymi i śmierdzi niemożebnie, ale tradycja jest tradycja, ja się z tradycją kłócić nie będę"
Chociaż od dłuższego czasu fascynuję się rodzimą kulturą, to wówczas nie byłem w stanie znaleźć żadnego sensownego wyjaśnienia dla tej praktyki. Zapomniałbym o całej sprawie, gdyby nie znajomi, którzy po paru latach od opisywanej sytuacji podzielili się podobnymi opowieściami. Zdumiewa zasięg tego nietypowego zwyczaju - anonimowy kierowca pochodził z łowickiego, relacje znajomych odnosiły się do Pomorza i Lubelszczyzny. Teraz, bogatszy o nową wiedzę, jestem w stanie powiedzieć, że jest to echo corocznego palenia drewnianych kół w czasie Kupały. Tradycja została zachowana, zaginął z kolei jej sens. Osobiście wątpię, by współcześnie palono opony z traktora, gdyby pamiętano, że nie chodzi o palenie koła samego w sobie, tylko o palenie symbolu solarnego, by wspomóc Słońce w jego rocznej wędrówce po niebie. Co by nie mówić, setki lat chrystianizacji kraju zrobiły swoje.

Palenie słomianego koła, Noc Kupały 2017, Gromada Raróg, Poznań
(zdjęcie: Monika Garczarek)
Natchniony przemyśleniami w tym temacie postanowiłem przybliżyć czytelnikom bloga jeszcze kilka innych przykładów zwyczajów i symboli, których pierwotna celowość i znaczenie uległy zapomnieniu, bądź zostały nadpisane nowym. O tradycjach kolędniczych nie będę tu pisał, gdyż popełniłem już na tej stronie artykuł, do którego serdecznie odsyłam. Podobnie rzecz ma się ze znaczeniem symboli na obrzędowych ręcznikach ze wschodniej Słowiańszczyzny (zobacz).

wtorek, 13 lutego 2018

Monastyr Pokajnica - cerkiew, która była świadkiem historii

Zdjęcie: Autorka tekstu
Monastyr Pokajnica znajduje się w miejscowości Velika Plana na południe od Belgradu (Serbia). Drewniana świątynia została wybudowana w I połowie XIX wieku na zlecenie kniazia Vujicy Vulićevića. Vulićević chciał w ten sposób odkupić swą winę za uczestnictwo w zabójstwie kuma, Jerzego Karadjordje, przywódcy pierwszego powstania antytureckiego. Sama nazwa monastyru pochodzi od słowa pokajać się (srb. pokajati se).

sobota, 10 lutego 2018

Barbara Lipińska i Janusz Hoga, "Zabić czarną kurę". Recenzja.

Jakiś czas temu trafiła w moje ręce dość ciekawa pozycja dotycząca znachorów i innych ludzi parających się leczeniem "nieprofesjonalnym". Mowa o książce Barbary Lipińskiej i Janusza Hogi, "Zabić czarną kurę. Czarownicy, znachorzy, lekarze". Nie jest to literatura naukowa, a jedynie popularno-naukowa. Przytoczonych zostaje w niej sporo anegdot z całego świata dotyczących różnych metod leczenia, od różdżkarstwa, przez ziołolecznictwo, na okolicznościach formowania się medycyny profesjonalnej jaką znamy dzisiaj kończąc. Obecne są również wątki polskie, związane z medycyną ludową, znachorami-szarlatanami i z lekarzami polskiego pochodzenia, którzy wnieśli własny, niekiedy niemały wkład w rozwój medycyny.


Dowiedzieć się z tej książki możemy o istnieniu różnicy między (nazwijmy ich "miejskimi") znachorami od różdżkarstwa i homeopatii a znachorami, wiedźmami i szamanami zajmującymi się leczeniem w zgodzie z tradycją ich ludu. Wszak znachor wymachujący bez sensu różdżką i każący pacjentowi pić naftę w celu wyleczenia raka nijak ma się przecież do czarownika dokonującego w prymitywnych warunkach udanych trepanacji czaszki bez szkody dla zdrowia pacjenta i podstawiającego leczonemu "magiczne kamienie" (które znajdując się w ciele chorego miały powodować jego chorobę) po to by uzyskać efekt placebo, ewentualnie zakamuflować prawdziwy proces leczenia, który dla prostego człowieka jest za mało spektakularny. Znajomość kulis owych praktyk zdaje się być bardzo ważna, bo choć książka wydana została w 1987 roku, to jest jak najbardziej aktualna patrząc na zyskiwanie popularności przez Jerzego Ziębię i innych podobnych mu szarlatanów.