"Zanim nastały Niebo i Ziemia, powstało coś, czego nie sposób określić. Coś, co jednoczy wewnętrzne i zewnętrzne światy. Niezależne zarówno od czasu, jak i przestrzeni, pozostaje niezmienne i bezkształtne, odseparowane od reszty istnienia i nie pożądające zmian, lecz docierające wszędzie. Przypływa i odpływa, rozprzestrzeniając się po nieskończoności."
Siedzę na Wysokim. Wysokie w
gruncie rzeczy jest dość niskie, jak całe okalające je góry. Sięga niewiele ponad
650 m nad poziom morza. Ma jednak coś, co wyróżnia je z tła podobnie
niewysokich szczytów, podobnie jak ono niewysokiego, Beskidu Niskiego - nagi wierzchołek,
z którego widać cały ten świat. Wydaje się być osią, nieruchomym centrum.
Masyw Żydowskiej Góry spod szczytu Wysokiego |
Siedzę więc na Wysokim a przed moją twarzą zawisa w powietrzu mała muszka udająca osę. Bzyg prążkowany. Znacie go. Jest akrobatą, malutkim dronem, kiedy wyciągniesz do niego palec, czasem na nim usiądzie a czasem podąża za jego ruchami jakby przeskoczyła między wami niewidoczna nić. Lubi bujać się na końcówkach traw. Jego wielkie oczy patrzą na mnie. Być może jest zaskoczony, być może zaciekawiony, być może czegoś się obawia i usiłuje coś pojąć. Czuję się podobnie. Siedzę twardo na łące, ale unoszę się zarazem nieruchomo. Patrzę oszołomiony wokół. Na wprost, za kolejnymi ramionami wzgórz i kolejnym zakrętem niknie wilgotna, pachnąca zaroślami i lasem, dolina potoku Krempna; po lewej nad rozległym spłaszczeniem wyłaniają się, jakby wystawiały czubki głów, kolejne plany niezliczonych gór; linie ich grzbietów są delikatne i spokojne (chociaż podobno czasami widać stąd nerwowy zygzak odległych Tatr); za moimi plecami ścieżka przecina trawiastą połać i biegnie do dzikiego lasu, gdzie najpierw szaleją w dziwacznych pozach poskręcane brzozy i sosny, zarastające dawne pastwiska, a potem zalega majestatyczna cisza i rozlewa się półmrok karpackiej buczyny; po prawej, pokryte pianą liściastej puszczy spływają w dolinę wzniesienia masywu Żydowskiej Góry, przechodząc poniżej w wykoszone łąki, opadające do - niewidocznych stąd - drogi i strumyka.
"Niczym ukryta żyzna dolina, oczyszczony umysł jest spokojny i zachowuje swą moc."
Pejzaż zasadniczo bezludny. Szumią drzewa, krzyczy orlik i kołyszą się trawy. Wykoszone łąki po prawej nie dają jednak spokoju. Ciągną się daleko, zdaje się, że bez celu. Czegoś tu brakuje. Nie widać nikogo, choć to pora sianokosów. Nikogo nie słychać. Nie szczeka pies, nie niesie się stukot kół na wybojach drogi, nie skrzypi zawias drzwi, wiadro nie uderza w brzeg cembrowiny, nikt nie śpiewa, nie płacze, nie śmieje się, nie gra muzyka, nie bije dzwon. A przecież ktoś śmiał się tu kiedyś, płakał, chrzcił dzieci, wykuwał w piaskowcu krzyże dla zmarłych, ktoś te łąki wydarł puszczy.
"Natura jest żywiołem cyklicznym, dokładnie tak jak Tao, koniec staje się początkiem, początek powraca na koniec. Słabość wyznacza kurs potęgi czynów Tao. Wszystkie rzeczy zrodziły się z bytu; byt z kolei narodzony jest z niebytu."
Kapliczka wśród pustki Żydowskiego |
Na dnie doliny pod Wysokim, tam nisko, w dole była kiedyś wieś. Istniała być może już w XV w. Nazywała się Żydowskie (Żydiwskyj), choć Żydów zawsze była tu garstka. Dominowali - jak wszędzie wokół aż po dolinę Popradu i rejon Szczawnicy - Rusini, nazywający siebie Rusnakami a przez innych nazywani Łemkami. Przeczytałem gdzieś, że "żydowskie" oznaczało dawniej to samo, co "dzierżawne". Być może. Dziś to i tak nie ma znaczenia, chociaż wieś wciąż jest oznaczana na mapach. W czasach rozkwitu żyło w niej ponad 500 ludzi. Trudno w to uwierzyć, widząc współczesną nicość. Dzisiaj, poza efemerycznymi gośćmi niedużego budynku Karpackiej Stacji Doświadczalnej Uniwersytetu Rolniczego z Krakowa, nie ma tu nikogo. Trochę dalej na południe, za lasem, ciągną się w tej pustce kolejne wykoszone łąki nad kolejną wsią, której nie ma - Ciechanią. W Ciechani żyło 400 mieszkańców. Górnej części Ożennej za górą też nie ma. Nie ma też Nieznajowej, Świerzowej i trzydziestu innych wsi. Grobowa cisza w sercu Beskidu jest piękna, pierwotna i odwieczna a jednak przyszła tu niedawno. I trudno ją zrozumieć.
"Wspaniałość płynie z nurtem życia. Płynąc oddala się, sięgając bardzo daleko. Kiedy już sięgnie bardzo daleko, powraca."
Ogromny jawor o obwodzie prawie 5 metrów, rosnący mniej więcej w środku Żydowskiego, jako młode drzewo potrząsał liśćmi ponad głowami kupców, którzy przemierzali długie beskidzkie doliny, ciągnąc swój towar do i ze słowackich - a wówczas była to część Królestwa Węgier - miast: Bardejowa i Preszowa. Już wtedy, od dawna, nie było tu ciszy. Pierwsza bezludna cisza już nie istniała. W miejscach bardziej przystępnych karczowano las, a na powstałe pola i pastwiska wkraczali pasterze - wędrujący na wzór wołoski za stadami owiec a zimą schodzący w doliny - oraz rolnicy, zasiedlający wioski i cierpliwie, uprawiający orkisz, żyto, proso, rzepę, tatarkę czy ziemniaki. Gdy jawor z Żydowskiego był już dojrzałym drzewem, kupcy, idąc z północy na węgierską stronę, mijali gęsto rozsiane wśród jabłoni niskie chyże rusińskich gospodarzy, warsztaty rzemieślników, szkoły, karczmy, sklepy i świątynie. Ciszy wciąż nie było.
Żydowskie - stara droga przez wieś |
Być może pierwszą ciszę doliny Żydowskiego pamięta grzybnia zanurzona w leśnej ziemi odległych ostoi, obszarów ochrony ścisłej Magurskiego Parku Narodowego, gdzie do dziś mają swój dom niedźwiedzie, wilki czy rysie. Podobno najstarsza grzybnia (opieńki) odkryta w USA ma ponad 2,5 tys. lat, a niektórzy piszą, że nawet dwa razy tyle. Gdyby podobna żyła w Beskidzie Niskim, mogłaby sięgać swoim istnieniem czasów, gdy 3 tys. lat temu koło Jasła powstawały pierwsze ludzkie osady, w Chinach nie urodził się jeszcze Lao Tse a w doliny beskidzkie nie zaglądał jeszcze nigdy nikt. Bo w sercu Beskidu człowiek ze swoim hałasem na sprawczą skalę pojawił się raczej nie wcześniej niż w XIII w. Wcześniej była tu tylko bezludna natura i cisza. Trochę jak dziś.
Jeżeli nawet ów leśny organizm nie byłby tak stary jak opieńka z Ameryki, z powodzeniem mógł istnieć już czas jakiś, gdy poczuł na sobie nacisk stóp kolonizatorów, przybywających w Karpaty od czasów średniowiecza - Wołochów (kimkolwiek byli), Rusinów, Polaków, Niemców, Żydów, Węgrów, Słowaków i Cyganów. Czy rzeczywiście mógł przetrwać do dziś? Pewnie nikt tego nie badał. Być może ta podziemna ciągłość jest tylko moim urojeniem. Myśleniem życzeniowym. Szukaniem oparcia tam, gdzie go nie ma. Być może zniknęła i obumarła podobnie jak ciągłość kultury pulsującej pośród zmarszczek beskidzkiej przestrzeni i ewoluującej bez pośpiechu przez kilka setek lat. Kultury schrystianizowanych Słowian Wschodnich, mikstury wielu składników, starych, nowych i z czterech stron świata, która wrosła w tę ziemię i czerpała z niej siły życiowe. Na zawsze w skali trwania pokoleń. Na chwilę w skali trwania Beskidu. Kultury, która począwszy zyskiwać samoświadomość ściągnęła na siebie ciemność. Jak gdyby przedwcześnie dojrzała, zestarzała się nagle i nie zasłużyła, żeby dłużej tu być. A może odwrotnie - była zbyt infantylna i niezdolna do obrony?
"Co można zrobić, żeby zmącenie ustąpiło? Należy zachować spokój (i bezruch), a (woda) stopniowo stanie się czysta."
Została po niej cisza i pustka, w której niczym zjawy majaczą w wyobraźni przechodnia - idącego z Ciechania przez Żydowskie - starte na proch formy, dźwięczą przeszłe głosy, unoszą się zapachy, a czasem nawet daje się odczuć chłodny podmuch, jakby na pustej drodze mijało nas właśnie powietrzne echo ze studni czasu lub jakaś stara istota, podążająca w przeciwną stronę. Jakby łemkowskie Tao cofnęło się do początku. Chociaż zdawało się, że ma przed sobą długi wzrost.
"Stan pustki powinien być podniesiony do najwyższego poziomu, tak by spokój stał na straży zapału."
Wg dawnych filozofów, o Tao nie powinno się dyskutować. Jest bo być musi. Bez względu w jakim języku staramy się je nazwać, nie wyjdziemy poza określenia. Można się zgodzić na każde. Nikt przecież nie zna jego prawdziwej nazwy, ponieważ ono jej nie ma. Nazwane zniknęłoby. Wiemy o nim tyle, że jest: "Matką Wszechrzeczy", "Bezkształtnym Kształtem”, "Cieniem Cienia", "Nieuchwytną Chwilą". Pustką, która jest niezbędna formie. Niczym, z którego pochodzi Coś. Jest "zasadą leżącą u podstaw Wszechświata", jak głosi współczesna Wikipedia. Przejawia się choćby w dynamicznej harmonii natury. Dlatego podobno już samo bycie w harmonijnym krajobrazie pomaga zbliżyć się do Tao, a przy odrobinie szczęścia nawet doświadczyć jak się udziela (bo "nie może być wzięte").
"(Dziecko) może krzyczeć przez cały dzień, a jego gardło nie chrypnie i nie wysycha - oto naturalna harmonia. Tym, którzy pielęgnują ową harmonię, objawia się sekret niezmiennego Tao, a z posiadanej wiedzy wyrasta prawdziwa mądrość."
Okoliczności wydają się idealne. Pozornie pozostaje tylko się zestroić. Siedzę jednak na Wysokim i patrzę w pustkę wsi poniżej. Ta pustka nie daje mi spokoju. Jest częścią harmonii? Czy fałszywą nutą?
"Tao jest stanem i rzeczywistością, nie jest czynnością ani kształtem."
Dopóki nie nadszedł koniec, Łemkowie w swych 300 wioskach od Bieszczadów po Beskid Sądecki i Pieniny żyli prosto i po prostu, w sposób, do którego często wzdychamy, abstrahując od jego trudu i swoistej monotonii - blisko natury, w jej rytmie i w respekcie dla niego. Byli umiarkowani, otwarci, uczciwi i pracowici. Chociaż - przez oddalenie od centrów - mało światowi i raczej słabo wykształceni, zarazem w idealizacji naszej, dzięki temu prawdziwsi, mniej zepsuci, czujący rytm Nieuchwytnej Chwili. Wolimy nie pamiętać o emigrantach, którzy - podobnie jak choćby górale z Podhala - opuszczali te rejony z powodu biedy i (trudno dziś uwierzyć) przeludnienia. Chcemy myśleć o tych, co zostawali.
Łemkowska chyża w Myscowej |
Podobno w rejonie Krynicy i innych zdrojów Łemkowyny, jeszcze100 lat temu można było zgubić na szlaku kosztowności i jeśli znalazł je ktoś miejscowy, nie zabierał lecz odnosił do najbliższego dworku lub biura uzdrowiska bez oczekiwania na zadośćuczynienie. Współczucie, Umiar i Pokora to skarby, których, jak piszą, strzeże Tao. To także cnoty chrześcijańskie (bo nieważne w końcu jak To nazwiemy). Myślę (a może mam nadzieję), że Łemkowie w Beskidzie Niskim całkiem długo je przechowali. Wystarczy spojrzeć na ich świątynie.
Kościoły Łemków są przeważnie drewniane - zlepione z żywicznych pni jodeł lub modrzewi. Nie rażą, nie kują w oczy - czasami ma się wrażenie, że same, jak ich tworzywo, są roślinami, które wyrosły tam, gdzie powinny. Kiedy się do nich wchodzi przez niskie drzwi , ulec można złudzeniu przepychu. Formy i treści tłoczą się w niewielkich wnętrzach jakby na raz chciały powiedzieć Wszystko. Zaraz jednak, gdy pierwsze wrażenia zmieniają się w skupione zapatrzenie (słuchanie a nawet czucie zapachu) odnajdzie się w nich właśnie Współczucie, Umiar i Pokorę - formy oddane treści, nieprzesadne, wyciszone, nie gloryfikujące kunsztu ich twórców, nie przytłaczające odbiorcy. Światło w tych wnętrzach pada na raz z dwóch stron. Słoneczne, przez okna z Tego Świata. To drugie - przez ikony, będące w tradycji również oknami, przez które patrzą na nas święci. I zdaje się, o dziwo, że nie ma w tej dwoistości niczego nadzwyczajnego; archanioł często wygląda jak krępy wieśniak (bo tacy byli Łemkowie), ale przez to Niebo jest bliższe Ziemi. A więc Ziemia jest bliższa Niebu.
Cerkiew św. Jakuba w Powroźniku |
"Jestestwo, istność niestworzona cała - / Oto co dla nas prawdą jest jedyną/A resztka - złuda, choć dziś zachwycała,/ Niknie z chwilami, które w bezkres płyną/ Naoczny zjaw ma postać coraz inną;/ Esencja życia - ta jedyna trwała."
Mimo silnego przywiązania do chrześcijaństwa, prastara religia natury nigdy nie opuściła karpackich Rusinów i pulsowała do samego końca między krzyżami z ukośną belką. Przejawiała się choćby w szacunku dla drzew i pokorze w obcowaniu z żywiołami. Modlitwy do Boga, przeplatały się z respektem dla ognia, wody i wiatru. Do ognia nie można było pluć ani palić w nim brudnych rzeczy. Woda zebrana z siedmiu źródeł leczyła choroby. Wiatr był groźnym olbrzymem siedzącym gdzieś w górach na czubku drzewa i dmącym na wszystkie strony świata. Na drogach i bezdrożach spotkać można było istoty z innych porządków - duchy, dusze, demony i wampiry. Łemkowie rozróżniali je (jedne były groźniejsze, inne tylko złośliwe). Potrafili się bronić (likwidacją wampirów zajmowali się miejscowi "szamani" - baczowie ). Ba, widywali nawet samą Śmierć, ta jednak była groteskowa i okropna w postaci starej baby w białej szacie.
"(…) umysł prawdziwego człowieka miał wytknięty kierunek, a jego zachowanie pełne było spokoju. Wyniosłe czoło (błyszczało) prostotą. Chłodem swoim przypominał jesień a ciepłem wiosnę. Bo radość jego i gniew następowały po sobie naturalnie, jak cztery pory roku. Każdemu stworzeniu oddawał, co jemu należne a nikt nie znał kresu jego możliwości."
Jak wyglądali oni sami? Wspomniałem wcześniej, że byli krępi i - jak Wysokie - niewysocy - to jednak cecha większości dawnych rolników. Czasami w ich zewnętrzności odzywała się zamierzchła przeszłość, gdy Wołosi - pasterze z Bałkanów - mieszali się w Beskidzie Niskim z żywiołem słowiańskim. Stąd niekiedy oliwkowa cera i czarne włosy. Jak przystało na odrębną grupę etniczną, od innych górali beskidzkich wyróżniali się też strojem - mężczyźni nosili białe lub brązowe koszule, na nie - brązowe płaszcze, z ogromnym kołnierzem, który z tyłu na końcach miewał barwne hafty i frędzle. Latem zamieniali płaszcze na jasnoniebieskie kamizelki. Na głowy wkładali małe kapelusze z filcu (czasem z długim piórkiem), przypominające odwrócony talerz. Na nogach mieli jasne portki a na stopach kierpce. Kobiety nosiły się barwniej. Ich jasne bluzki zdobiły bogate hafty krzyżykowe. Spódnice były żywe, kwiaciaste lub pasiaste. Szyku dodawał gorset - szyty z czerwonego lub niebieskiego materiału zdobiony haftami, wstążeczkami czy wzorami z cekinów a głowy osłaniały chusty lub czepce.
Kiedy patrzymy na zdjęcia dawnych Łemków mamy wrażenie, że oni i świat wokół to jedno -aktorzy, dekoracje, tło, wszystko do siebie pasuje, zlewa się z sobą a wrażenie harmonii nie jest jedynie wsteczną projekcją.
Dziś z Wysokiego patrzę jednak na świat, w którym ludzi ze zdjęć już nie ma i nie będzie. Łemkowski mikrokosmos przeżył zderzenie z czymś większym, cięższym i znikł. To zderzenie wciąż czuć, a to uczucie wciąż zmusza do myślenia. Dlatego w sercu Beskidu jest tak pusto i cicho jakby czas cofnął się o 800 lat. I dlatego tak trudno się z tym pogodzić.
Cerkiew św. Michała Archanioła w Świątkowej Wielkiej |
"Wielkie armie, jakkolwiek piękne same w sobie, są jedynie narzędziami nieszczęścia. Są znienawidzone przez wszystkie istoty żyjące. Dlatego też ten, kto poznał ścieżkę Tao, stara się trzymać od nich z daleka."
Życie mieszkańców wsi Beskidu Niskiego ostatecznie przewróciła II wojna światowa i jej konsekwencje. Zapowiedź katastrofy niosła już jednak wojna pierwsza. Bitwa pod Gorlicami była jedną z największych batalii ówczesnego frontu wschodniego. Armie przechodziły przez górskie pasma i w nich toczyły krwawe zmagania. Szacuje się, że zginęło tu po 100 tys. żołnierzy każdej z walczących stron. Po co? Lepiej nie odpowiadać. Przypominają o nich, gęsto rozsiane w całej krainie oryginalne cmentarze wojenne; niektóre są dziełami sztuki (np. Rotunda nad Regietowem) - projektantem większości był znany piewca słowiańszczyzny w architekturze, Słowak, Dušan Jurkovič. Łemkowyna stała się sceną w krwawej grze a wiele łemkowskich wsi zostało już wówczas poważnie zniszczonych. Ucierpiało też wioski w dolinach pod Wysokim.
Żywotność łemkowskiego zakorzenienia w Karpatach po I wojnie światowej jeszcze wygrała. Pojawiły się nawet próby stworzenia łemkowskiej państwowości - w 1918 r. utworzono Ruską Ludową Republikę Łemków a na pograniczu z Bieszczadami - Republikę Komańczańską (która była w istocie próbą włączenia tych ziem do wielkiej Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej). Równocześnie dochodziło do napięć między cerkwią prawosławną i kościołem grekokatolickim, co owocowało lokalnymi schizmami. Do łemkowskich dusz dobijała się także idea Wielkiej Rusi a świeżo odrodzone państwo Polskie usiłowało nie dopuścić do żadnej łemkowskiej secesji. Mimo to, okres międzywojenny wydawał się czasem wzrostu. Istniały łemkowskie gazety, w szkołach (do 1936 r.) nauczano w miejscowym języku, rozwijała się też łemkowska literatura. Aż nagle nić się zerwała.
"Nie trzeba starać się pokonać ludzi ani podstępem, ani spiskiem ani wojną. Na wojnie zabijają żołnierzy i prostych ludzi, zabierając cudze ziemie dla zaspokojenia swojej chciwości i ambicji. W takiej wojnie nie wie się, kto ma słuszność i na czym polega zwycięstwo."
To "nagle" trwało kilka lat, ale było bezlitosne, zimne i konsekwentne. Najpierw w Beskid Niski od strony słowackiej i od północy weszła armia niemiecka. Kilka tysięcy Łemków - jak rzeczy - postanowiono zamienić na Niemców, mieszkających na sowieckiej Ukrainie. Wielu innych wywożono na "roboty" - do niewolniczej pracy z dala o domu. Potem część Beskidu przeorały walki o przełęcz Dukielską i mniejsze potyczki na pograniczu. Płonęły domy, budulec starych chyży zmieniano na wojenne umocnienia. Później Niemcy zniknęli. W ich miejsce przyszła Armia Czerwona a od strony Bieszczad, pojawili się ukraińscy partyzanci z niesławnej UPA. Niemcy zniknęli, lecz "nowy porządek" wcale nie był dla Łemków łaskawszy. W "nowym porządku" Łemków - lecz nie Łemkowynę - przydzielono Ukrainie. Postanowiono, że setki lat ich obecności w Beskidzie Niskim to czas wystarczający. Rozdział do zamknięcia. Ot po prostu, jak zamyka książkę nielubianego autora.
Pozostałości cerkwi w Świerzowej Ruskiej |
"Wszelkie istnienie przechodzi przez okres wzmożonej aktywności, lecz prędzej czy później powraca do swego pierwotnego stanu. Gdy krzew kwitnie, wydaje nasienie i wraca do korzeni. Oto właśnie prawdziwa stałość. Owa stałość może być dowodem na to, że krzew osiągnął swój właściwy koniec."
Być może sami Łemkowie byli tym rozdziałem znużeni, skoro w 1945 większa ich część dała się skusić komunistycznym agitatorom i w nadziei lepszego życia wyjechała z ojcowizny na Wschód. Kilkadziesiąt tysięcy, wciąż jednak zostało i wciąż było solą w oku władz Polski Ludowej. W 1947 r. postanowiono tę sól ostatecznie wydłubać. Już bez namów i pozorów dobrowolności, pod kryptonimem akcji "Wisła", przesiedlono odwiecznych mieszkańców Beskidu Niskiego na Dolny Śląsk i północ Polski. W pośpiechu, pod przymusem, zasadniczo bez prawa powrotu. Daleko od źródeł i korzeni. Z jakim skutkiem? Widać choćby dzisiaj - siedząc na Wysokim i patrząc w dół.
Ze skutkiem złym i dobrym jednocześnie.
"A tak, poczęcie mając to dwoiste/ Niebem i ziemią człowiek jest zaiste."
Trudno w takich miejscach opędzić się od pytań i natrętnych myśli. Trudno nie poczuć niepokoju. To nie są ruiny pychy starożytnego Rzymu. To pustka po małym kompletnym świecie, na który wydano niesprawiedliwy wyrok. Jeżeli chcemy wierzyć, że Wszystko ma swoją zasadę, umiarkowany i harmonijny Sens za którym warto podążać, pytamy się, siedząc na Wysokim, dlaczego zarazem bezsens i dysharmonia mogą tak wiele na tej drodze zdeptać? Dlaczego wspaniałość życia zawiera w sobie ziarno śmierci? Śmiać się czy płakać w lesie, który zarósł Świerzową Ruską? Jak poradzić sobie z uczuciem, które rodzi się, kiedy patrzymy na bezdomne jabłonie, rosnące kiedyś przy czyichś domach? Z drugiej wszak strony, ta pustka i cisza a w nich nieskrępowany rozkwit przyrody, byłyby niemożliwe, gdyby świat został tu taki, jakim był. Ciemne rodzi więc jasne. Jedno zastępuje drugie. Przeciwieństwa dążą do syntezy, która zapewne zrodzi nowe przeciwieństwa. Dawni myśliciele uczyli, by - będąc uzbrojonym w cnoty - rzucić się w ten wir i nie walczyć z nim na siłę. Jest jak jest, można by rzec. Cisza i tak ostatecznie wygrywa. "Powrót do źródła oznacza pełny spokój. Nazywamy to spełnieniem przeznaczenia", pisał Lao Tsy.
Podnoszę się więc w końcu i ruszam w stronę lasu - przez buczynę, potem wyboistą drogą na wykoszone łąki nad wsią, której nie ma, na koniec świata, który kiedyś dla kogoś był całym światem, mauzoleum pragnień, przywiązań i złudzeń - wcale nie pogodzony.
Zanurzony w Beskid w po uszy, oczy i nos…
"A ja skąd wiem o istnieniu wspólnego praźródła wszystkich rzeczy?/ Właśnie dzięki niemu."
Droga do Huty Krempskiej |
- Beskid Niski to oczywiście nie tylko puste doliny po dawnych wsiach - te pustki to głównie domena Magurskiego Parku Narodowego, za sprawą którego koszone są choćby łąki nad Żydowskim a jednocześnie zasadnicza część lasów jest niedostępna dla ruchu turystycznego. Większość rusińskich wsi w środkowych Karpatach została po wojnie zasiedlona przez Polaków. Do części wróciła również po 1956 r. stosunkowo niewielka grupa dawnych mieszkańców i wcale nierzadko można tu usłyszeć ich mowę. Łemkowską Atlantydę przywołują licznie rozsiane cerkwie, stare cmentarze i stojące jeszcze gdzieniegdzie niskie zabytkowe chaty. Chcąc poczuć ducha dawnej, żywej Łemkowyny w przestrzeni i architekturze warto powędrować np. do Nowicy, Kunkowej czy Bartnego.
- Pasmo to jest obecnie bodaj najdzikszą i wciąż najcichszą częścią polskich gór w ogóle. Raj dla mizantropów. W środku sezonu na mniej popularnych szlakach przez cały dzień można nie spotkać nikogo. Nie ma tu wielkich centrów turystycznych, brak gastronomii, baza noclegowa jest uboga i nawet uzdrowiska - Wysowa, Rymanów czy Piwniczna - są skromne i malutkie (nieco inaczej jest na Łemkowynie zachodniej, zahaczającej o Beskid Sądecki, ale to temat odrębny choć kierunek równie ciekawy). W sercu Beskidu Niskiego czymś na kształt ośrodka turystyki jest wieś Krempna, gdzie mieści się siedziba i muzeum parku narodowego (w mojej opinii obiekty szpetne i psujące pejzaż tych gór), liczne gospodarstwa agroturystyczne i ośrodek nad małym zalewem oferują niewyszukane noclegi, są dwa sklepy (w tym market "Atlantik" ;)) a bar za mostem oferuje piwo, kawę i pierogi.
- cytaty pochodzą z trzech tłumaczeń księgi filozofa Lao Tse (lub Lao Tsy) - "Tao-Te-Ching" (lub "Tao-Te-King” albo "Daodejing”) dokonanych przez Wojciecha Zielińskiego, Tadeusza Żbikowskiego i Jana Lemańskiego (ten ostatni, chronologicznie pierwszy, pokusił się nawet o rymy ;)), strof mędrca Czuang Tsy (Zhuangzi) przetłumaczonych przez Krystynę Arciuch oraz tegoż autora "Prawdziwej księgi południowego kwiatu" w przekładzie Witolda Jabłońskiego i Janusza Chmielewskiego.
Cyprian Skała
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz