sobota, 10 listopada 2018

Roman Żuchowicz, "Wielka Lechia. Źródła i przyczyny popularności teorii pseudonaukowej okiem historyka". Recenzja.

O fantazmacie Wielkiej Lechii na pewno słyszał każdy miłośnik rodzimej historii. Pseudonaukowa teoria opierająca się na bardzo lichych przesłankach zyskuje coraz większą popularność. Działalność internetowa piewców alternatywnej historii Polski, takich jak Bieszk, Szydłowski, czy Kosiński, a także pisane przez nich książki, wydane nakładem wydawnictwa Bellona, docierają do coraz większego grona odbiorców. Nie dziwi więc reakcja środowiska naukowego, któremu nie w smak promocja "januszowej historii". W kontrze do turbolechickich wypocin ciekawe i merytorycznie poprawne teksty są publikowane na takich stronach, jak Sigillum Authenticum, seczytam, czy piroman.org. Człowiek odpowiedzialny za ostatnią z wymienionych stron, Roman Żuchowicz, historyk doktoryzujący się w Instytucie Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego, podjął się napisania książki polemizującej z teorią Wielkiej Lechii. W ten sposób w nasze ręce mogła dostać się "Wielka Lechia. Źródła i przyczyny popularności teorii pseudonaukowej okiem historyka".


Autor zawarł w omawianej książce takie kwestie jak: metodologia i ograniczenia badań historycznych i archeologicznych; wywiady z naukowcami, których wypowiedzi mają na celu ułatwienie czytelnikowi zrozumienie pewnych zagadnień; a także krytyka i objaśnienie rzekomych dowodów potwierdzających istnienie Wielkiej Lechii.

Szczerze powiedziawszy książka ta okazała się być cokolwiek odległa od moich osobistych oczekiwań. Spodziewałem się czegoś w rodzaju studium socjologicznego zwolenników teorii Wielkiej Lechii oraz omówienia początków formowania się współczesnych mitów tożsamościowych. Miast tego Roman Żuchowicz skupił się na wspomnianych wyżej ograniczeniach nauki i krytyce argumentacji turbolechitów, ze szczególnym naciskiem na trylogię lechicką Janusza Bieszka, z kolei omówienie (jak się okazuje ezoterycznych) korzeni Wielkiej Lechii pojawiło się dopiero w dziewiątym rozdziale. W rozdziale dziesiątym (ostatnim), "My i oni albo kim są zwolennicy Wielkiej Lechii?", autor próbuje przyjrzeć się hołdownikom wyimaginowanego imperium, niemniej znamienne są tu słowa "Nie przeprowadzono jak dotąd żadnych badań socjologicznych wśród zwolenników Wielkiej Lechii". Tym samym w tytule książki najistotniejszym fragmentem okazuje się być "oko historyka". Do problemu "źródeł i przyczyn popularności teorii pseudonaukowej" sam Roman Żuchowicz dużo lepiej ustosunkował się w wywiadzie, którego udzielił w październiku 2017 r. dla Klubu Jagiellońskiego (zobacz).

Książce nie brak błędów edytorskich, których osoba nie będąca historykiem mogłaby nie zauważyć. Pozwolę sobie je zacytować bezpośrednio z recenzji opublikowanej na portalu histmag.org:
"Przykładowo - profesor Tomasz Grzybowski nazwany jest Tadeuszem (s. 20). Ten sam los spotkał Tomasza Kosińskiego (s. 266), a Adolf Kudliński przechrzczony został na Adama (s. 181). Podobny chochlik wdarł się w nazwę miejsca, w którym Hunowie pod wodzą Attyli starli się z Rzymianami i ich sojusznikami w 451 roku, zmieniając Pola Katalaunijskie na Pola Kataluńskie (s. 165). Inny błąd literowy wdarł się także w nazwę neopogańskiego stowarzyszenia Zadruga (w książce - Zaruga, s. 233). Na kartach Wielkiej Lechii natrafimy także na (nieliczne co prawda) powtórzenia (np. s. 24 i 25 - „nieprzekraczalną barierą jest dla nas baza źródłowa, jak również jej charakter” oraz „Ogranicza nas nie tylko zasobność bazy źródłowej, jak również jej charakter”) i inne, drobne błędy składniowe."
Najpoważniejszym zarzutem wobec "Wielkiej Lechii (...) okiem historyka" jest niezdecydowanie autora w kwestii potencjalnego grona odbiorców. Czuć też, że książka była pisana w pośpiechu, co autor sam przyznaje tłumacząc to naciskiem ze strony wydawnictwa. Przekłada się to na nierówną narrację, choć używany język jest w całej pozycji jak najbardziej przystępny.

Pomimo powyższych uwag książka stanowi "dobry oręż w walce" z turbolechitami. Na szczególną pochwałę zasługuje nakreślenie problemów źródłoznawczych, gdyż mało kto orientuje się na czym tak naprawdę polega praca historyka. "Wielkią Lechię (...) okiem historyka" można z czystym sercem polecić osobom niezorientowanym w temacie oraz tym, którzy jeszcze nie wyrobili sobie konkretnego zdania na temat Imperium Lechickiego. Pozostałym ludziom - niekoniecznie. Zwolennicy Wielkiej Lechii są z reguły na tyle zacietrzewieni, by nie docierała do nich żadna krytyka. Z kolei osoby, które mają wyrobione negatywne zdanie na temat owego fantazmatu być może nie odnajdą w tej książce niczego, czego by już nie wiedzieli.

6 komentarzy:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ktoś tu kolejną alternatywną rzeczywistość zaczął tworzyć. :D

      Usuń
  2. A dziękuję za miłe słowo. Teksty o turbolechitach u mnie najprościej wyszukać po tagu:

    http://seczytam.blogspot.com/search/label/turbolechici

    OdpowiedzUsuń
  3. Jeśli za poprawne merytorycznie uznajecie blogi sigillum seczytam czy piroman, które głównie skupiają się na osobistych atakach a nie merytorycznej dyskusji to życzę powodzenia wyznawaniu dalej tej klamliwej wersji historii. Tylko proszę nie nazywajcie tych bzdur wiedzą lub nauką.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Polemika z czyimiś chybionymi tezami i wytykanie braku warsztatu historycznego to nie są osobiste ataki.

      Usuń
    2. Znajomość pradziejów ziem polski jest zatrważająco niska w naszym społeczeństwie. Nie winie za to pasjonatów historii polski którzy ulegli romantycznej wizji Słowian/Lechitów rodem z XIX wieku. Winny jest system szkolnictwa który nie gwarantuje głodnym wiedzy przedmiotu takiego jak archeologia polski. A tak poza tym chciałbym powiedzieć wszystkich turbosłowianom że nie można ufać jedynie źródłom historycznym? (udowadniamym przez p. Bieszka). Jestem archologiem i od wielu lat kopie słowiańskie stanowiska z IX-XI wieku i nigdy nie odkryłem śladów wielkiej cywilizacji ani nawet jej śladów.

      Usuń